Gamechanger
- Maciej Fink-Finowicki
- Jan 13
- 3 min read
12.01.2025

Nie wiesz kiedy to się zdarzy, ale każdego może to spotkać. Idziesz do szatni po siłowni, prysznic, dezodorant psik, pakujesz się, “cześć Panowie”, wychodzisz…. i nie zdajesz sobie sprawy, że to był ostatni raz. Że ten następny trening zaplanowany na piątek nie nadejdzie i kolejne też nie. Nie przyjdziesz. Życie, przeczołga Cię tak, że ostatnie co będziesz miał w głowie to siłownia. Potem przyjdą inne rzeczy, lepsze, gorsze, nowe. A plecak na siłke będzie smutno tkwił w głębi szafy, nawet przeprowadzkę przeżyje nieruszany. Będziesz planował, że pójdziesz, będziesz o tym myślał, wizualizował sobie. Miną tygodnie, miesiące, lata, trochę kasy na Multisport wydasz niepotrzebnie, ale nie, nic z tego, null.
Dobrze jednak, że są powroty, że los czasem zamachnie się potężnie i sprzyjające okoliczności zwrócą znowu Twe kroki na salę ćwiczeń. Minęło 5 długich lat, a jednak udało się wrócić. Pierwszy trening po tak długiej pauzie był jak powrót do starej kochanki. Wiesz gdzie co jest, jak tego używać i gdzie podregulować - nie trzeba instrukcji. Stawy trochę trzeszczą, bo jednak piątka już z przodu, ale duch krzepki.
Na siłownie uczęszczam z (dłuższymi lub krótszymi) przerwami od 15-ego roku życia. Jak ktoś mi mówi, że nie widać, to odpowiadam, że długo chorowałem. Sporty siłowe formują sylwetkę i wykuwają charakter. Mają też przemożny wpływ nie tylko na naszą fizyczność, ale również na stan emocjonalny. Nic tak nie czyści bani ze stresu i smutku jak dobry wpierdol pod sztangą. Długoterminowo ćwiczenia siłowe odpowiadają też za konsystencję charakteru. Idziesz na siłownię pierwszy raz - patrzysz w lustro - zero różnicy. Idziesz dziesiąty raz - patrzysz - bez zmian. Ale w którymś momencie, może koło setnego treningu zobaczysz w lustrze silnego człowieka. Z szerszymi barkami, zarysowanym sześciopakiem i nabitymi bickami. I wtedy wiesz, że trud się opłaca. Ale na początku przechodzisz przez katorgę bez nagrody. Upór i konsekwencja to najistotniejsze składniki sukcesu.
Nie było źle, 60 minut jędrnego pakowania. Wszystkie mięśnie przerobione. Duże grupy po dwa ćwiczenia, małe po jednym. Serie łączone. Ciężary średnie i lekko-pół-śmieszne, ale za to dużo powtórzeń negatywnych, to nieźle zrywa włókna. Pompa jak marzenie, nie mogę ściągnąć t-shirta. Wiesz kiedy trening był dobry? Jak ciskasz koszulkę o ścianę i ona nie spada hahaha!

Kiedyś przyjdzie ten ostatni raz. Taki naprawdę. We wszystkim. Ostatni trening, ostatnie spotkanie, ostatni pocałunek, ostatnie zdjęcie, które zrzucisz na kliszę, ale nie zdążysz już go obrobić i opublikować. Ale to jeszcze nie dziś… Ciekawe, ile ostatnich razy mam już na koncie? A ile Ty? Właśnie - kiedy to ja ostatnio jeździłem konno, na ten przykład?
Zamiast zwyczajowej bieżni po siłce - idę za ciosem i czerpiąc z pokładów entuzjazmu lecę na basen. Pływam bez techniki, ale za to powoli hahaha! Nie szkodzi, to ma być cardio. Mięśnie rozciągają się w regularnym ruchu, płuca pracują jak miechy. Wysiłek tlenowy świetnie uzupełnia ciężary.

Nie lubię zakwasów, dlatego staram się zrobić chociaż jedną porządną saunę po treningu. Gorąc relaksuje, rozleniwia i odwadnia. Łapczywie uzupełniam płyny. Domowy izotonik: cytryna, imbir, miód i sól. Oooo, jest dobrze ziomuś! Kluczowy jest też posiłek potreningowy i dobra suplementacja. Dieta to ⅔ sukcesu.
Co zrobić z tak cudownie zagospodarowaną niedzielą? Otóż tak, morsik jako ukoronowanie dnia zawsze na propsie. Nic nie wyciąga zbędnych kalorii szybciej niż zimna woda. Dobroczynny wpływ morsowania w wymiarze psychofizycznym zasługuje na osobny elaborat. Może kiedyś.
Melduję się na Plaży Jabłonna już późnym wieczorem. Najlepsza miejscówka w tej części miasta. Nie ma nikogo, więc pakuję się do wody nago. Jak ktoś przylezie - jego problem - sam się prosił hahaha! Temperatura powietrza zero, woda +2 stopnie Celsjusza.
Wchodzę bez rozgrzewki, jak zawsze. Jedynie kilka ćwiczeń oddechowych. Od razu reset, czyli głowa pod wodę. Stoję spokojnie cały zanurzony; serce, węzły chłonne pod wodą, dłonie też - tylko łeb na wierzchu. Żadnych czapek, rękawiczek, neoprenów. Zimne sztylety powoli wnikają w ciało. W czwartej minucie zaczyna bardzo boleć wszystko, więc jeszcze raz reset i wychodzę. Odziewam się powoli, czując przyjemne ciepło rozprowadzane przez galopujący układ krwionośny. Mózg uruchomił procedury awaryjne, pompuje krew i hormony. Zaczyna mnie lekko telepać, kiedy kończę się ubierać. Morsowanie to taka mała śmierć. Zgon kontrolowany. Minie kilkanaście minut zanim wrócę do normy.

Euforia krioterapeutyczna towarzyszy mi jeszcze długo w nocy, nie dając zasnąć, ale budzę się rześki i wypoczęty. Czy to wreszcie jakiś gamechanger? Ech… Jeszcze tylko szlugi rzucić i jestem jak młody bóg. No, ale jakąś JEDNĄ wadę mogę chyba mieć?
PS. Do czego to człowiek jest zdolny, jak ma zaplanowane niedzielne porządki na chacie hahahha!
Aż się zaniepokoiłem, bo wstęp był taki nieodwracalnie pesymistyczny... a tymczasem okazało się że to nie koniec, tylko ponowny POCZĄTEK! Tak trzymać!