Dzień jak co dzień... Ogród Botaniczny
Updated: Dec 28, 2021
.... wszystko, dosłownie wszystko sprzysięgło się dziś, żebym trafił wreszcie do Ogrodu Botanicznego, choć początek dnia był wybitnie pod górę .... :)
Stałem w kuchni patrząc ponuro przez okno na chłodny, deszczowy poranek majowy, a poranek odwzajemniał ponure spojrzenie, szyderczym staccato kropel na parapecie urągając resztkom mojego porannego zen. Zaciągnąłem się melancholijnie papierosem i dopiłem resztkę kawy, od niechcenia obserwując zawody kropel wody na szybie. Trzy sekundy z mojego życia to cały ich byt... Hmmm,.. ta której kibicowałem przegrała, nawet się nie zdziwiłem. Z ciężkim westchnieniem wyciągnąłem pokaźną lustrzankę z codziennego plecaka i odłożyłem na półkę - dziś znowu nie będzie okazji do testowania nowego obiektywu... jak zresztą codziennie od pół roku. Przeflanowałem się z ociąganiem do salonu w irracjonalnej nadziei, że tam widok z okna będzie bardziej budujący, ale - parafrazując klasyka* - im bardziej wyglądałem przez okno, tym bardziej deszcz na zewnątrz był rzęsiście mokry. *A.A. Milne - autor znany z genialnej książki o Kubusiu Puchatku, czarodziejskiej opowieści dla najmłodszych o misiu-łasuchu i przyjaciołach, a dla starszych jedna z tych pozycji, która dojrzalszego odbiorcę mami drugim dnem i pod płaszczykiem przygód pluszowego miśka pokazuje relacje międzyludzkie i przemyca pogodne sentencje życiowe; nieskończone źródło powiedzonek, bon-motów i przypowieści, a jedno z moich ulubionych to ... "Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było". A teraz założę się o milion monet, że nie znacie całej historii tej popularnej książki i głębokiego cienia, jakim położyła się na rodzinie Milne'ów sława Puchatka. A.A. Milne kanwą swej książki uczynił zantropomorfizowane dziecięce zabawki swojego 7-letniego synka Chrisa, jego samego również czyniąc bohaterem powieści. Globalna eksplozja popularności Kubusia Puchatka w latach 20-tych zeszłego wieku przyćmiła nie tylko poprzednie (i - jak pokazał czas - również następne) dzieła AA. Milne, ale też samego Krzysia odarła z dzieciństwa wtłaczając go w schemat "najpopularniejszego dziecka świata" i żywej reklamy książek o Misiu O Bardzo Małym Rozumku. Sam Christopher przypłacił dzieciństwo w świetle jupiterów wieloletnimi problemami psychicznymi z których tak naprawdę wyszedł grubo po 50-ce, wiele lat po zerwaniu kontaktów z rodzicami. Jako formę terapii i - jak niektórzy uważają - swoistego wyrównania rachunków z ojcem, napisał pod koniec życia autobiografię, szeroko opisującą patologię swojego dzieciństwa. Natomiast sam A.A. Milne ostatnie lata życia spędził na luksusowym z powodu sukcesu finansowego książki, ale pełnym rozgoryczenia z powodu rozpadu więzi z synem i zaszufladkowania zawodowego trwaniu w rozpamiętywaniu swojego pyrrusowego awansu. Konspiracyjnie, sam będąc sobą zażenowany, trzema stuknięciami palca w ekran smartfona zamówiłem taksówkę - dziś nie ma aury na spacer do pracy, ani nawet na dojście do odległego przystanku, trzeba do fabryki dohalsować taryfą, bo moja Srebrna Strzała stoi w warsztacie (przegląd tylko, Subarynka się nie psuje... ). BRAK WOLNYCH KIEROWCÓW - tępy gong komunikatu z aplikacji wyrwał mnie z letargu... no tak, 8 rano w deszczowej Warszawie to nie najlepsza pora na zamawianie kierowcy. Próbuję jeszcze Ubera, bez większej nadziei zresztą. To samo. Zmełłem w ustach absolutnie nie dające się powtórzyć w cywilizowanym towarzystwie przekleństwo, okraszając je dodatkowo soczystą kurwą, która w tym zestawieniu syntaktycznym zabrzmiała nieomal obyczajnie (ci co znają mnie lepiej, wiedzą, że potrafię kląć przez minutę ani razu się nie powtarzając), narzuciłem lekką wiatrówkę na garb i przygotowałem się do zanurzenia w ścianie płaczu. - no to huj **, dziś mokniemy - mruknąłem zrezygnowany pod nosem, z zaskoczeniem konstatując, że coraz częściej gadam sam do siebie, co nie było pozytywnie nastrajającym objawem ale za to zafundowało mi przezabawny (dla mnie) epizod od koniec dnia... ** Świadomie i z rozmysłem, żeby nie powiedzieć z premedytacją promuję pisownię huj, a nie chuj, jak chcą tego językowi puryści, z bardzo prostego powodu: zastanów się -> jeśli życie już tak zagoniło Cię w kozi róg, że zmusiło do skomentowania wrażej rzeczywistości tym obmierzłym, ciężkiego kalibru przekleństwem, to masz na myśli małego, pluszowego chuja, przez ch miękkie, czy może raczej krwistego, żylastego HUJA, wymawianego przez twarde H, basowym growlem toczone z gardła i głuchym echem odbijające się po okolicy? No właśnie, łapiesz o co chodzi, nie? To tak samo jak herbata powinna być pisana przez samo H tylko jak jest mocna i gorzka, bo z cukrem i mleczkiem to już raczej "cherbata"... mi przynajmniej tak bardziej pasuje! Dziarskim na przekór wszystkiemu krokiem śmiało deptałem rosnące kałuże na chodnikach a z moich "hujaszczych" rozważań (zarys tego tekstu powstał właśnie w drodze do pracy) wyrwał mnie niespodziewany obraz samotnego kaczora, skuszonego najwidoczniej obecnością wypełnionego błotnistą breją rowu przydrożnego i dzielnie stojącego na straży nowego siedliska w środku miasta, wyglądając w tym miejscu trochę jak błąd matrixa...
No, ale dziki w mieście też niedawno widziałem, kaczor więc po prostu poprawił mi humor.. Jeszcze nieznacznie przemoknięty ale już uśmiechnięty pod nosem, odpaliłem na słuchawkach ulubioną playlistę *** (w zasadzie niezmienną od wielu lat) i odzyskałem pozytywną optykę już w połowie drogi do pracy, która akurat tak się szczęśliwie składa, prowadzi w większości przez najpiękniejszy, a na pewno najbardziej znany w Polsce park - Warszawskie Łazienki.
*** tutaj właśnie powinieneś odpalić sobie na drugiej przeglądarce jutuba i wsłuchać się w krzepką sprężystość 2WEI, a brzmienie to w zasadzie może towarzyszyć Ci do końca czytania tego tekstu, postaram się rozciągnąć go tak, żeby wystarczyło czytania, hahahaha.... no chyba, że szybko czytasz, wtedy nie... ;)
Deszcz nie odpuszczał nawet na moment, zdawałoby się wręcz rozjuszony moją obojętnością na jego starania uprzykrzenia mi życia, ja jednak już bezpiecznie zamknięty w swojej bańce zen, onanizowałem się konceptem nadchodzącego właśnie weekendu, z lubością obmyślając szczegóły planowanego wyzwania, dobór ekwipunku i dopieszczając logistykę wyrypy. Jedno jest pewne: w weekend na pewno będę bardziej przemoczony i wymęczony niż jestem teraz, a to dopiero początek obmyślanych atrakcji ale o tym będzie w innym wpisie ;),
Zmobilizowany tą koncepcją kontynuowałem marszrutę przez park, którego piękno i architektura zachwycało również w dżdżystej odsłonie i kompletnie przemoczony, ale szeroko uśmiechnięty (wewnętrznie uśmiechnięty, aby nie epatować ludzi swoim dobrostanem) wparowałem energicznie do starej kamienicy mieszczącej moje biuro. I dokładnie w tym samym momencie Leszy **** postanowił przykręcić kurek, niebo ostatnimi łzami zrosiło świat, a dzień przywdział słoneczną koszulę dając wszystkim kolejną szansę na zbożne przeżycie rozpoczętej właśnie prekluzji.
**** Leszy - inaczej Borowy, Boruta, Lesowik, Leśnik - wedle wierzeń słowiańskich Pan i Strażnik lasu oraz pogody, objawiający się pod postacią wysokiego mężczyzny, ale też przybierający formę zwierząt, drzew, czy wiatru. Wobec ludzi goszczących w jego królestwie często kapryśny i psotliwy, jednak jeśli szanujesz las i jego mieszkańców, na pewno wynagrodzi Cię bogactwem runa leśnego, przegoni wieczorną burzę za miedzę, lub wyprowadzi na bezpieczny trakt. Jeśli jednak nieopatrznie mu się narazisz, uprzykrzy Ci pobyt w ostojach, sprowadzi na bagniska, lub poszczuje dziką zwierzyną. Jeśli wkroczyłeś właśnie do lasu i w bezwietrzny dzień nagle gałęzie starego drzewa nieopodal zaczynają szumieć, lub w mroku rozbłysły niespodziewanie oczy ciekawskiego lisa, albo czarny jak noc kruk przysiadł na gałęzi przed Tobą kracząc donośnie i złowróżbnie, to właśnie Leszy Cię wita i zaznacza swoją obecność. Będąc w outdoorze czasami zwracamy się do niego żartobliwie prosząc o pomyślną aurę, czy filuternie przeklinając, kiedy sypie nam w oczy dymem z ogniska, a ostatni kieliszek wódki często ląduje na ziemi lub w ognisku ze słowami "na zdrowie Leszy!", co ma swoją genezę w pogańskich zwyczajach składania podarków Leszemu, obecnych w wiejskiej świadomości kulturowej jeszcze pod koniec XIX wieku.
- Siemandero! - huknąłem wesoło na wejściu do firmy, budząc ludzi z porannego, podlanego kawą i skropionego niedawnym deszczem odrętwienia. Wparowałem do siebie, witając rezydującego tam kolegę z pokoju entuzjastycznym obwieszeniem: - Piękna pogoda - po czym rozsiadłem się w fotelu, całym swoim niemałym i obecnie przemoczonym jestestwem zaznaczając swoje terytorium. - nnno raczej... - odparł kolega przyglądając mi się nieufnie i śledząc wzrokiem mokry ślad na posadzce, prowadzący od wejścia do mojego stanowiska. Był już nieco przyzwyczajony do moich ekstrawagancji i nieszablonowego podejścia do różnych spraw i zjawisk, wciąż jednak udawało mi się od czasu do czasu wprawić go w osłupienie... Wsłuchując się w cichutkie buczenie komputera odpalającego systemy i aplikacje, które towarzyszyć mi będą przez resztę dnia zawodowego, pomyślałem, że już niedługo stuknie mi 26 lat, kiedy niestrudzenie wykonuję tą samą pracę, zmieniając tylko od czasu do czasu barwy klubowe i z gracją unikając wszelkich awansów, pozostając żołnierzem w służbie czynnej na pierwszej linii frontu. Ponad ćwierć wieku tej samej dziennej rutyny, a jednak wciąż lubię tę robotę i jest ona dla mnie codziennym spełnieniem i realizacją; tu po prostu nie sposób się nudzić ***** ***** zawsze ogarnia mnie pusty śmiech jak słyszę utyskiwania co poniektórych "znoooowu poniedziałek" i deklaracje jak bardzo ten dzień jest im obmierzły. I te skwaszone miny już w niedzielne popołudnie, bo przecież jutro do fabryki. Chłopie! (czy też babo!) to nie poniedziałek jest zły, to Twoja robota ssie! Zawsze uważałem się pod tym względem za niebywałego szczęściarza, nigdy bowiem nie miałem poniedziałkowej patologii w głowie, mimo tego, że wszystkie moje weekendy wybuchają wręcz pomysłowością, niesztampowością i przygodą, o co bardzo starannie dbam! Dzień pełen wyzwań zawodowych minął niepostrzeżenie, jak wszystko co sprawia frajdę... sam nie wiem kiedy to się stało, że ze słuchawkami na uszach, rozkoszując się ciepłym majowym popołudniem, dreptałem niespiesznie do domu, z poziomem stresu ograniczonym tylko do utrapienia, którą ścieżką przez przepastny labirynt Łazienek mam tym razem wrócić do domu...
" Pójdę koło Ogrodu Botanicznego, tam kiedyś widziałem pawia-albinosa, może mi się dziś znowu poszczęści" pomyślałem i już po kilku chwilach tabliczka OGRÓD BOTANICZNY UNIWERSYTETU WARSZAWSKIEGO znalazła się w polu mojego widzenia... " A gdyby tak... po blisko 30 latach mieszkania w stolycy, odwiedzić wreszcie Ogród Botaniczny?" myśl zaświtała niespodziewanie i znalazła błyskawiczną realizację. Nagle Łazienki straciły cały swój splendor wobec perspektywy zeksplorowania nowego obszaru, atrakcyjnego dodatkowo egzotyczną florą.
Zainwestowałem całe dwanaście złociszy w to popołudnie i zagłębiłem się w we wszelkie możliwe odcienie zieloności Ogrodu, przyprawione sporą dawką oszałamiającego zapachu bzów, których przeróżne odmiany obłędnym, wonnym szpalerem strzegły licznych alejek przybytku. Kwiatostany nabrzmiałe wiosenną erekcją kipiały od przepychu barw, kształtów i aromatów, zawstydzając nawet rozkrzyczane kolorami rododendrony czy wysublimowane magnolie. Bez zachwyca zaledwie przez kilkanaście dni, więdnie szybko i czeźnie w niebycie, tym intensywniej więc bombarduje wonią i barwą, przez resztę ciepłych miesięcy nosząc prostą szatę skromnych liści, cicho rozpamiętując dni swojej chwały i czekając cierpliwie na kolejny sezon, aby znów pokolorować świat swoim urokiem.
Cały obszar Ogrodu botanicznego jest starannie zagospodarowany, mnogość drzew i kwiatów zachwyca a poszczególne zakątki zaprowadzone są ze smakiem i romantycznym sznytem: znajdziesz tu tunele pokryte pnączami, krzaki kwitnące we wszystkich kolorach tęczy, prymitywne paprocie, jako gatunek mające swój początek jeszcze w karbonie i w pamiętające czasy dinozaurów, egzotyczne drzewa epatujące muskularnymi konarami, przytulne ławeczki w objęciach wytrymowanych żywopłotów, a całość rozsiadła się z wdziękiem na skarpie wiślanej, pięknie wykorzystując trójwymiarową aranżację terenu, urozmaiconą schodkami, podejściami i przestrzeniami miłymi dla oka.
W połowie moich zachwytów nad tą całą egzotyką, ciężkie chmury pokrywające nieboskłon już od pewnego czasu wreszcie splunęły nieprzyjemną, męczącą mżawką, jakbym nie miał już dość mokrych atrakcji na dziś.. Przysiadłem na ławce, uroczym wianuszkiem obejmującą przysadzisty klon i patrząc w niebo, bez złości, a raczej z uśmiechem w duszy pomyślałem: "- Leszy, Ty już się dziś ode mnie odpierdol z tym żarcikami, co?" - po czym po reakcji pary staruszków nieopodal, którzy z nerwowym pośpiechem i zdziwieniem podszytym obawą w oku, poderwali się niemrawo z sąsiedniej ławeczki, zorientowałem się, że powiedziałem to na głos... co prawda cicho, ale dobitnie.. Jeszcze jakby się okazało, że starszy Pan ma na imię Lechu, to bym chyba się turlał po ziemi rechocząc. Mimo, że nie byłem dumny z siebie, to wciąż krztusiłem się ze śmiechu, na myśl jak to musiało wyglądać z ich perspektywy.
Zapaliłem papierosa i kontemplowałem w milczeniu moknący świat. Nie czułem irytacji, tylko wewnętrzny spokój i gotowość na przyjęcie wszelkich okoliczności takimi, jakie są... a już niedługo okazało się, że dzięki kroplom złapanym przez liście udało mi się zrobić zajebiste zdjęcie otwierające ten artykuł. Leszy też nie pogniewał się na moją impertynencję, jesteśmy w dobrych układach nie od wczoraj i wiem, na co mogę sobie pozwolić... wręcz zmitygował się chyba, bo przepędził kapuśniaczek dalej, a ja mogłem zakończyć swoją, jak się potem okazało prawie ośmio-kilometrową, trzy-godzinną wędrówkę po Ogrodzie, zwiedzając wszystkie jego zakamarki, a potem zdążyć się przemknąć przez spowite pierwszym zmrokiem Łazienki tuż przed ich zamknięciem...
... a pawia-albinosa też spotkałem, idealny akcent na koniec tego czarodziejskiego popołudnia!
Didaskalia: pretekstem do popełnienia dzisiejszego wpisu była wizyta w Ogrodzie Botanicznym i chęć zaprezentowania kilku zdjęć z tegoż spaceru... Ale nie ma tak łatwo: jak to u mnie bywa pojechałem w barok, bawiąc się, a czasem wręcz brandzlując słowem, z przydługim preludium rozbitym gęstym meandrowaniem, które zdominowało całość, i prawie skutecznie przysłoniło myśl przewodnią tego wpisu, pozwoliło mi jednak na chwilę kontemplacji zakończonej jakże wyświechtaną oczywistością, że nawet jak dzień zaczyna się źle, to niekoniecznie źle się musi skończyć... Jeszcze raz przekonałem się też, że - mówiąc wulgarnie - "wyjście ze strefy komfortu" zazwyczaj daje nam impuls do głębszego odbierania rzeczywistości i jej pogodnej analizy. Tak więc nieważne, czy to deszcz, czy sytuacja w pracy, czy też skomplikowane relacje osobiste - zawsze dobrze zrobić coś "outside-the-box" i próbować zamienić przeciwności w sukces. Czego sobie i Wam życzę nieustannie ;)
Comments