top of page
  • Writer's pictureMaciej Fink-Finowicki

Perunica i Pogórze Przemyskie

Updated: Jul 21, 2023

15-16.07.2023


Dalekobieżny autobus, zwany onegdaj swojsko pekaesem, zatrzymał się pośród lipcowego przed-brzasku i z charakterystycznym kaszlnięciem zamilkł. “Panie, wstawaj Pan - przystanek końcowy!” - kierowca szarpnął mnie za ramię z wyczuciem, acz stanowczo. Wytoczyłem się z busa jeszcze wpół-śpiący, wytargałem swój sprawdzony Kestrel 48 z luku bagażowego i nieprzytomnym wzrokiem potoczyłem, po kiepsko oświetlonej okolicy. Armia pokrzyw i chwastów otulała klasyczną, jednoławkową wiatę, okoliczne domy ciemnymi oczodołami okien ślepo wpatrywały się w posrebrzane odległym świtem obłoki na firmamencie a odległy odgłos cywilizacyjnej krzątaniny nieznacznie tylko mącił ciszę, jaka zapadła po zgaszeniu mocarnego diesla autobusu. Z niedowierzaniem coraz szerzej otwierałem zaspane oczy: “Ale ten Przemyśl zapyziały, straszliwa dziura po prostu” pomyślałem, będąc jeszcze na mentalnym poł-biegu. I wtedy mroźna myśl przeszyła mi głowę - wyciągam fona i szybko sprawdzam na mapie, gdzie jestem. No tak! Medyka! Nie Przemyśl tylko nadgraniczna Medyka. Przespałem swój przystanek! Zmełłem pod nosem absolutnie nie nadającą się do powtórzenia, wulgarną autokrytykę, zakończoną soczystą kurwą. Zirytowany, ale już w pełni obudzony powlokłem się wolno w kierunku skupiska świateł, wzmocnionych akompaniamentem przyciszonego, ludzkiego gwaru. Trzeba znaleźć drogę ewakuacji, albo przemodelować plany.


Oaza blasku i ludzi okazała się nieformalnym przystankiem dla lokalnego transportu prywatnego. Obiekt wzmocniony był sympatyczną garkuchnią, gdzie można było zjeść i napić się coś ciepłego. Usiadłem w ogródku przytulnego baru 24h, nieopodal zamkniętego o tej porze bazaru. Kilka osób już czekało na poranny busik do Przemyśla. Miałem do wyboru czekać ponad godzinę razem z nimi, albo natychmiast zamówić taryfę za sto dukatów. Nie uśmiechało mi się wydawanie złota, zresztą nigdzie tak naprawdę się nie śpieszyłem. Wmieszałem się w polsko-ukraiński tłumek i zająłem strategiczną pozycję w rogu przybytku. Cierpko-słodka kawa parzyła usta a nikotyna pobudzała myślenie. Spędziłem najbliższych kilka chwil na przeredagowaniu transportu i marszruty, resztę czasu poświęcając na kontemplację otoczenia, przypadkowych towarzyszy mej niedoli i budzącego się dnia, który z każdym kwadransem bezpardonowo wdzierał się na pozycje okupowane do tej pory przez bezksiężycową noc.


Prywatny busik wystartował, jak tylko osiągnął wymaganą liczbę podróżnych. Lżejszy o pięć orenów, ale zadowolony, że wracam na znane tory, wpatrywałem się w słoneczną okolicę. Ładnie tu i pagórkowato - pomyślałem. To będzie dobry weekend. Młody kierowca powoził wartko i z fantazją - na przestrzeni 12 kilometrów tylko raz mieliśmy sytuację zagrożenia życia. Nie jest tak źle, pomyślałem. Wszystko jest po coś.


W Przemyślu byłem jeszcze przed 5 rano, ale już w pełnych promieniach słońca. Połowa lipca wciąż rozpieszcza długimi dniami. Jako, że plany i tak się zmieniły, pomyślałem, że równie dobrze mogę połazić trochę po mieście. Przemyśl wyładniał niesamowicie przez te kilkanaście lat, kiedy byłem tu ostatnio. Niczym koleżanka z podstawówki - szara myszka - która wyrosła na piękną pannicę. No może nie tak piękną - nie przesadzajmy. Niemniej postęp jest ogromny. Ładne, odrestaurowane kamienice, pomalowane złotym makijażem promieni poranka pochylały się nad zadbanym brukiem starych, wąskich uliczek. Tu i ówdzie przebijało jeszcze niedbalstwo i bieda, ale dodawało to swoistego uroku miasteczku, które powoli otwierało się na nadchodzący weekend. Trzy strzeliste kościoły, twierdza i obszerny, zadbany park wokół wzgórza zamkowego, z którego mogłem podziwiać panoramę okolicy. Tak, Przemyśl ładnie wydoroślał.



Zajęty kadrowaniem szczególnie urokliwych schodów, zostałem zaskoczony oficjalnym “Dzień dobry, starszy posterunkowy Takiowaki, poproszę dokumenty… “ tuz za moimi plecami. “Skąd Pan przyjechal, jaki jest cel wizyty i czy mogę zobaczyć zdjęcia, które Pan zrobił?” spokojnie, acz wciąż służbowo płynęła mundurowa narracja. Z Policją trzeba grzecznie, to więcej się ugra. Chyba, że masz coś na sumieniu, to wtedy trzeba ultra-grzecznie, hahaha.


Jako, że nic nie skrywałem, pokazałem dokumenty, zdjęcia i pogadaliśmy chwilę. Że upał. Że inflacja. Że okolica ładna. Że on by wolał teraz z żoną siedzieć, a nie w pełnym rynsztunku po mieście ganiać. Że strefa przygraniczna. Że wzmożone patrole. Że strategiczna infrastruktura. Że będę w hamaku spał. Znowu że upał. Mundurowi zachowali czujność, ale byli uprzejmi. Jeden powiedział, że ładne zdjęcia wschodu słońca nad miastem. Pożyczyli mi dobrego weekendu a ja im spokojnego patrolu i każdy się zawinął w swoją stronę.

Jadą, jadą chłopcy, chłopcy radarowcy...

Zjadłem śniadanie kupione w pobliskich delikatesach, zarzuciłem plecak na garb, zawadiacko poprawiłem kapelusz na łbie i już za chwilę dziarsko maszerowałem w kierunku mojej sobotniej destynacji - Wioski Fantasy w Kuńkowicach. Z każdym kwadransem słońce operowało odczuwalnie mocniej, szukając namiętnie luki w mojej ochronie UV. Po ostatnich doświadczeniach sprzed tygodnia w Golubiu, gdzie spaliłem sobie przedramiona - teraz solidnie nasmarowałem się 50-tką. Pysk i uszy chroniło szerokie rondo kapelusza, który absolutnie uwielbiam, od kiedy go dostałem w prezencie.


Tak, w każdej opowieści musi być jakiś kot. Albo kilka. Tu mamy panterę z Przemyśla 😉


Droga prowadziła trochę bardzo lokalnym asfaltem, trochę znakowanym szlakiem turystycznym a trochę moimi własnymi ścieżkami - co lubię akurat najbardziej. Okolica lekko pofałdowana, zapewniała szeroką, trójwymiarową panoramę, a lato w pełnym rozkwicie mamiło lipcowymi atrakcjami w skali mikro. Kwiaty, pszczoły, motyle i falujące zboża chętnie gościły w moim kadrze. Szedłem, kreśląc na mapie zamaszysty zygzak, szukając kolorytu i ciekawostek.


Po drodze zatrzymałem się na dłuższy odpoczynek po zwiedzeniu Fort VIII "Łętownia". Fajna miejscówka, zdatna na awaryjny nocleg. Na tyle daleko od ludzi, że nie zaśmiecona. Za to ładnie dofinansowana i przygotowana do zwiedzania. Upał zagonił mnie w cień lasu nieopodal, gdzie zaległem w celu regeneracji. W kadr weszła mi niespodziewanie dość odważnym krokiem sarenka, pewnie "dziewczyna" koziołka, którego upolowałem przed chwilą w okolicach Fortu.

sarna

Koziołki są o tej porze roku dość odważne, napakowane hormonami, sarny bowiem rozpoczynają właśnie miesięczny okres rui letniej. Samce zabiegają o względy kóz i pokrywają ją kilkukrotnie w ciągu doby w przeciągu 3-4 dni, potem odpoczywają i szukają nowej partnerki. Grą wstępną są ganianki po lesie, polanach albo często w zbożu, nierzadko w kółko. Stąd można potem obserwować regularnie wydeptanie kręgi w zbożu. Sarny mają fenomenalną zdolność przedłużenia swojej ciąży, ewenement wśród ssaków. W zależności od tego, czy samica została zapłodniona podczas rui głównej w lipcu, czy rui dodatkowej w listopadzie, okres brzemienny wynosi od pięciu do dziesięciu miesięcy, aby młode przyszły na świat w najbardziej sprzyjającym okresie, czyli na wiosnę. Kozły są zwierzętami terytorialnymi, nierzadko więc miałem okazję doświadczyć niezadowolenia samca, kiedy wtargnąłem na jego rewir ze swoim biwakiem. Koźli odgłos paszczowy do złudzenia przypomina szczekanie psa i potrafi zbudzić nawet tak mocno śpiącego osobnika jak ja.

koziołek

Krętymi dróżkami leśnymi dotarłem wreszcie do Wioski Fantasy. Przywiódł mnie tu Słowiański Festiwal Perunica, czyli impreza rekonstrukcyjna w klimatach wczesnego średniowiecza. Organizatorem eventu była Drużyna Czarny Żmij, a weekend uświetniła swoją obecnością Monika Maciewicz z promocją swojej ostatniej książki “Żmijątko”, której akcja rozgrywa się w X wieku w okolicach Przemyśla. Ponadto w zmaganiach i zabawach średniowiecznych brali udział: Chąsa-Grupa Odtwórstwa Historycznego, Drużyna Dzikie Gęsi, Jomsborg Vikings Hird, Drużyna Najemna Kobuz, ZBiR i inni, których (przepraszam) nie zapamiętałem.


Od rana otwarte były kramy rękodzielników tradycyjnych, gdzie była możliwość kupienia lnianej koszuli czy wełnianych spodni z epoki, oryginalnych łapetek wyplatanych tak, jak 1000 lat temu, garnków i naczyń glinianych oraz pamiątek i biżuterii. Stoiska Kram Dobrawy, Garncarstwo SV Bukała, Srebrne Runo i pozostałe budziły zainteresowanie mimo upału.


Na obiekcie była też kuźnia i prawdziwy kowal, który w pocie czoła i 38-stopniowym upale parał się swoją działalnością w przerwach między pojedynkami i konkursami. Były pokazy dawnych rzemiosł, m.in. pisania gęsim piórem, garncarstwa, tkactwa, filcowania, zielarstwa, robienia słowiańskich motanek, w których każdy mógł wziąć udział za darmo.


Zabawy uświetnił swoją muzyką i warsztatami tanecznymi zespół muzyki folkowej Javaryna, były też występy dziewczyn z lokalnego kółka teatralnego i wiele innych atrakcji, a pokrzepić się można było w lokalu o wdzięcznej nazwie Karczma Pod Wisielcem, który swoje podwoje uchyla tylko w czasie imprez organizowanych na terenie Wioski Fantasy.


Oczywistym jest, że moje największe zainteresowanie budziły turnieje i konkursy militarno-sprawnościowe. Zaczęło się spokojnie od konkursu łuczniczego, który zaskoczył mnie stopniem skomplikowania zasad i punktacji. Panie stawały w szranki na równi z Panami.


Mogłem też podziwiać zmagania w rzucie oszczepem...


... oraz pojedynki indywidualne w tradycyjnym uzbrojeniu woja słowiańskiego, jakim jest miecz i okrągła tarcza.



Na koniec bawiliśmy się obserwując inscenizację zdobywania grodu. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie grupowe i można zrzucić ciężką zbroję i zamiast mieczy skrzyżować kufle z niedawnymi rywalami.


Zmęczony szarpanym transportem nocnym, długim spacerem porannym oraz całym dniem w upale, kiedy to próbowałem uwiecznić wszystko dookoła, zaległem wcześnie w hamaku na terenie Wioski. Prognozy były na tyle stabilne, że nawet nie kłopotałem się rozbijaniem tarpa. Spokojne bujanie nadawało miękki rytm moim kontemplacjom minionego dnia. Lubię takie kameralne imprezy. Ogniskują autentyczną pasję co widać na każdym kroku. Nie ma wszechobecnej komercji, spiralek z ziemniaka za 15 zyla i innej jarmarczności. Dużo jest śmiechu i radości ze spędzania czasu w klimatach historycznych, wśród bliskich i znajomych z podobną zajawką. Uczestnicy są otwarci, przyjacielscy i bezpośredni. Szczególne podziękowania składam na ręce Duszan Diabeł, za wprowadzenie mnie w szczegóły imprezy i zarekomendowanie możliwości noclegu organizatorom. Sława!


Wczesna pobudka w niedzielę pozostała w sferze pobożnych życzeń. Mimo kilku budzików spało mi się tak cudownie, że zwlokłem się dopiero po 7ej. Przemknąłem niepostrzeżenie przez budzącą się powoli do życia wioskę i czmychnąłem po angielsku. Jak mawia klasyk, wolę się witać niż żegnać.


Słońce już mocno operowało a prognozy zapowiadały apogeum upałów na dziś. Zaplanowana trasa była ambitna, ale pogoda surowo zweryfikowała moje plany. Po pierwszych kilku kilometrach lokalną szosą z ulgą zszedłem na drożynę wijącą się pośród łąk i pól. Pogórze przemyskie nie epatuje drastycznymi przewyższeniami. Szlak jest łagodnie pagórkowaty i nie wyciska z płuc ostatnich tchnień. Okolica nie ustępuje wcale urodą bieszczadzkim klimatom. W oczy rzuca się inna niż na nizinach roślinność. Dużo ziół i kwiatów, szczególną uwagę zwróciły wysokie na grubo ponad metr skrzypy.


Kwieciste łąki skąpane w rozpalonych promieniach rozbrzmiewały miliardem owadziej aktywności. Buczenie i bzyczenie przeplatało się z ogłuszającym akompaniamentem koników polnych, a kwiaty we wszystkich formach i barwach gościły kolorowe motyle, pracowite pszczoły i pocieszne trzmiele. Siadłem i podziwiałem spektakl kolor i dźwięk, otulony omdlewającą kaskadą zapachów, zapatrzony w kołyszące się trawy i rozedrgane upałem powietrze.


Las przyniósł ukojenie i odczuwalny spadek temperatury, choć i tak było wściekle gorąco. Często odpoczywałem i dbałem o nawodnienie. Dreptałem nieśpiesznie depcząc kolejne kilometry trasy. Las zachwycał mięsistą zielonością, ale mimo licznych tropów nie spotkałem wielu gospodarzy. Większość zwierząt stara się przetrwać gorąc zaszyta głęboko w niedostępnych ostojach. Z daleka mignął mi tylko dostojny orzeł, ale był poza skutecznym zasięgiem mojej ogniskowej. Udało się natomiast upolować małą jaszczurkę zwinkę.


Oznaczony szlak początkowo malowniczo utkany pośród bogatego lasu przeszedł w równy i prosty trakt drogi leśnej. Ładny, ale nudny. Po dłuższej wędrówce uciekłem w gęstwinę idąc już na szagę - całkowicie poza wszelkimi ścieżkami - i tu właśnie trafiłem na najpiękniejsze widoki.


Przedarłem się do Doliny Hołubli, która wpada nieopodal do Sanu. Jest tam niewielki ale ciekawy Rezerwat Przełomu Hołubli, znany m.in z obecności ogromnej ilości świetlików. Dolina otoczona urozmaiconym grądem oraz buczyną karpacką i łegiem jesionowym obfituje w małe wąwozy i liczne, krystalicznie czyste, leśne źródełka. Tutaj też stoczyłem prawdziwą batalię z dokuczającymi gzami, które w duecie ze strzyżakami sarnimi naprawdę zalazły mi za skórę. Można powiedzieć, że z niejaką ulgą opuściłem leśne ostępy i kierując się wzdłuż Sanu podążałem ku ostatniej atrakcji dnia, czyli Zamku w Krasiczynie.


Niedaleko ujścia Hołubli spotkałem drugiego kocurka, tym razem typowego żbikulca. Bardzo rozleniwiony, chyba już na swoim dziewiątym żywocie, heh! 😜


Upał stopniowo coraz mniej dawał się we znaki w miarę jak słońce oddawało swoje pozycje. Gorąc wycisnął z otaczającej przyrody maksimum aromatu. Od olejków eterycznych, pyłków i zapachu trawy aż kręciło się w głowie. Ostatnia część spaceru wzdłuż Sanu przyniosła ukojenie i kilka nowych kadrów do kolekcji.


Zmęczony ale zadowolony dotarłem wreszcie do Zamku Krasiczyn i tu musiałem zakończyć swoją eskapadę, dzień bowiem był już w zaawansowanej agonii. Czekając na transport do mojego miejsca ewakuacji, czyli do Przemyśla zjadłem przepyszne lody i uzupełniłem zapasy płynów. Wyłączyłem Garmina z wynikiem prawie 29km. Nawet biorąc pod uwagę niewielkie przewyższenia, to i tak sporo jak na taki upał z plecakiem ważącym 12-13 kg.


Pogórze Przemyskie z pewnością jest ciekawą, choć mniej barwną alternatywą dla pobliskich Bieszczad. Nie ustępuje im przyrodniczo, jest za to skromniejsze widokowo. Ma jednak niewątpliwą zaletę bycia bardziej na uboczu. Okolice są odludne. Przez całą niedzielę na szlaku nie spotkałem absolutnie nikogo. Ponadto jest to obszar rozległy i można się sprawdzić na szlakach długodystansowych. Pomimo braku porównywalnej z bieszczadzką legendy i kolorytu, jest tu co robić i gdzie połazić. Niewątpliwym atutem jest dobre skomunikowanie Przemyśla z resztą kraju. Niezbyt szybko odwiedzam drugi raz te same kąty, ale wiem, że tutaj na pewno jeszcze wrócę. Pozdrawiam i do zobaczenia poza szlakiem!


133 views1 comment

Related Posts

See All
IMG_5149_edited.jpg

Cześć! Dzięki, że tu jesteś! Dobrze Cię widzieć!

bottom of page