top of page
  • Facebook
  • Instagram

Trzy Korony na Trzech Króli

Writer's picture: Maciej Fink-FinowickiMaciej Fink-Finowicki

Pieniny 05-09.01.2022

Trzy Korony w Pieninach okazały się moim małym Everestem, ale do tego dojdziemy w swoim czasie. Pogoda dopisała nam wybitnie, wrażenia mocne, trasa piękna, warun wymarzony. Okolica jest gęsto usiana cywilizacją, niełatwo tu znaleźć ciszę i samotność, ale widoki wynagradzają w dwójnasób. A góry, Dunajec, Jezioro Czorsztyńskie i zamki zjawiskowe!


Naszą wielką pętle rozpoczęliśmy w Szczawnicy, gdzie środowy wieczór przywitał nas marznącym deszczem i wietrznym +2 ponad zero. Zanurzając się w noc i pokonując mozolnie kolejne metry przewyższenia, szybko się przekonałem, że moja kondycja fizyczna pozostawia wiele do życzenia. "To będzie weekend pełen wyzwań" pomyślałem, ale nie miałem nawet pojęcia, jak wielkich dla mnie.

Pierwszego poranka ciężko było wygrzebać się z ciepłego śpiwora, zawieszonego w rozkosznym kokonie hamaku, ale trzaskające już ognisko i wizja gorących ziółek z jednej strony, a pełny pęcherz z drugiej okazały się wystarczającym motywatorem. Jeszcze rzut oka na mapę (kto dziś używa papierowej mapy?!) i w drogę.

Czwartek zaprosił nas pod pochmurną, zwartą powałę ciężkich obłoków, z rzadka tylko poprzecinaną wypełnionymi słońcem skaleczeniami, za to szczodrze poczęstował nas śniegiem wesoło tańczącym wśród drzew i w kadrze obiektywu.

Tempo było ostre i szybko okazało się, że wlokę się w ogonie grupy, ciężko walcząc o każdy krok i z trudem przemieszczając swoje 120-kilagromowe jestestwo na kolejne wzniesienia. Nic mnie nie usprawiedliwia, wielomiesięczne zaniedbania i stosunkowo dobra kondycja podczas marszów po płaskim uśpiły moją czujność. Forma była fatalna. Góry weryfikują bezlitośnie. Idę głównie głową, ciało jęczy. Przemieszczam się, ale okrutnie powoli. Fizyki się nie pokona.

Dzień uwieńczyliśmy zdobyciem szczytu Przysłop (991 m.n.p.m.), co skwitowaliśmy kilkoma kolejkami złotego trunku już dwie godziny później w pobliskim Krościenku. Coś dla ciała i coś dla duszy, jak to mówią.

Nie wszyscy zachowali wyraziste wspomnienia tego szalonego wieczoru, za to poranek bezpardonowo rozprawił się z naszym mieszanym stanem duchowo-fizycznym, budząc bezlitośnym ostrzem mrozu i zachęcając zimowym słońcem w pełnej odsłonie. Wspaniałe zdjęcie świtu, dzięki MarzeNia, uwielbiam Twoje "pionowe" podejście do fotografii!

Miałem ogromne wyrzuty sumienia, że opóźniam grupę, świadomie więc tuż po starcie w piątek rano pozwoliłem wszystkim pobiec przodem, aby bez presji iść własnym tempem. Miało to swoje zalety, mogłem pod pretekstem fotografowania robić sobie dodatkowe przystanki. Ale tak naprawdę każde przewyższenie wyciskało z płuc oddech i glikogen z mięśni. Dysząc ciężko, żmudnie ale skrupulatnie posuwałem się do przodu. Kijki trekkingowe, tak bardzo lekceważone przeze mnie do tej pory, wręcz pogardzane, okazały się zbawieniem. Trochę jak napęd 4x4 w samochodzie, bez tego na pewno nie dałbym rady. Dobra praca kijkami to zdjęcie nawet 1/4 wagi z kolan, nie wspominając o stabilizacji i zmniejszeniu ryzyka kontuzji.

Szczyt Lubań (1211 m.n.p.m.) zdobyłem nieco po 14ej, a końcowe podejścia dały srogo w kość. Opracowałem metodę: 100 kroków i odpoczynek na stojąco 1-2 minuty oparty o kijki, uspokojenie oddechu i kolejne 100 kroków. Na stromiznach musiałem zejść do 50 kroków.. pięćdziesiąt małych, uważnych kroczków po kamienistym, oblodzonym i ośnieżonym szlaku to zaledwie kilkanaście metrów. Z plecakiem 18kg. Z nadwagą 40kg na garbie... ufff. Niemniej jednak "ziarko do ziarka" jak to mówią i w końcu uzbierałem.

Zgrzany jak parowóz, w samej koszuli stawiając czoło -8 stopniom Celsjusza, łapiąc oddech jak stara chabeta po Wielkiej Pardubickiej, zameldowałem się na szczycie. Syciłem wzrok widokiem na Tatry zamykające horyzont i Dunajec, rozlewający się poniżej jako Jezioro Czorsztyńskie. Lód na zalewie skąpany w surowym słońcu zimowego popołudnia dzielił świetlistą wstęgą pyszną panoramę. Chłonąłem widok całą duszą, to była moja nagroda. Woda, na wpół zmrożona w bukłaku, rozkosznym zimnem pieściła spragnione gardło, a sławetny "Tomasz Roll" (kabanosy zawinięte w tortillę, mega-użyteczne w każdych warunkach) dodawały motywacji. Dlaczego "Tomasz Roll", to już inna historia. Kiedyś opowiem ;)

Jak będziecie na Lubaniu, koniecznie wejdźcie na wieże widokową i nie zapomnijcie uzupełnić wody w źródełku tuż pod szczytem, na szlaku niebieskim w kierunku Czorsztyna.

Ociągałem się trochę z powrotem, wiedziałem bowiem dobrze co mnie czeka. Strome, oblodzone zejście w gęstym lesie, bez widoków, zakończone długo po zmroku. Nogi dostały srogi wpierdol, a ja w dodatku po operacji 8 lat temu mam praktycznie tylko 1.5 kolana zamiast dwóch. Gdyby nie raczki, cienko bym to widział. Krok po kroku, umiejętnie zarządzając odpoczynkami doczłapałem się w okolice Góry Wdżar, teraz funkcjonującej głównie jako ośrodek sportów zimowych.