Elbląg. Grudzień. Śmierć
Updated: Dec 9, 2021
<< uwaga, artykuł zawiera zdjęcia drastyczne >>

Grudzień wyszczerzył do mnie żółte zębiska w szczerbatym uśmiechu, szyderczo zionąc mrozem rzygnął pod nogi lawiną marznącego błota i zaniósł się zjadliwym rechotem odbitym od ściany lasu potępieńczym krakaniem. Grudzień, miesiąc przemijania i śmierci. Czas podsumowań. Koło życia bierze nowy zamach. Elbląg powitał mnie wiatrem i marznącym deszczem, kiedy wysiadłem z Regio tuż po 23-ej w piątek. "Bajkowa pogoda" pomyślałem cierpko, nasuwając głębiej czapkę na uszy i poprawiając plecak na garbie. Kąśliwe -1 na termometrze męczyło w trójnasób wspierane opadami i żwawymi podmuchami. Miasto nie jest duże, ale jednak te 3 kilometry w betonozie trzeba było przejść, żeby sięgnąć zbawczego lasu. W głowie miałem jeszcze świeże wspomnienia przesiadki na bajkowej stacji w Malborku chwil kilka temu, wrażenia tym bardziej niezwykłe, że wokół całego terenu dworca unosił się czarodziejski zapach chleba z pobliskiej piekarni, Kontrast z dżdżystym i wietrznym Elblągiem był zatem aż nadto widoczny. Więcej o stacji w Malborku poczytasz tutaj: https://www.dobryszlak.pl/post/stacja-malbork
Nałożyłem muzę na uszy i w dziarskim marszu lewa-prawa szybko znalazłem odskocznię i rozgrzewkę. Sam nie wiem kiedy opuściłem ostatni krąg światła miejskiej latarni, zagłębiając się w mrok lasu, nieznacznie tylko pokiereszowany poświatą księżyca skrytego za chmurami. "Będe jak ninja, incognito" pomyślałem, ambitnie nie włączając latarki i pozwalając oczom na naturalną akomodację. Trawiaste zrazu, ale szybko ustępujące błotnistemu podłoże nie ułatwiało moich zamierzeń. Wszystko dookoła było wilgotne i marznące: gałęzie smagały twarz, bombardując kark lodowatymi kroplami, gliniaste podłoże mlaskało pod stopami, a grunt co rusz zaskakiwał niespodziewanymi uskokami. Wiatr w lesie nieco zelżał, ale szło mi się nader trudno, więc po drugiej wywrotce, kiedy już praktycznie po kolana byłem pokryty błotem, dałem sobie spokój z trybem ninja i włączyłem pokornie czołówkę. Planowane (palcem na mapie) miejsce pierwszego noclegu okazało się nieprzebytą gęstwą kolczastych zarośli bez drzew i możliwości rozbicia hamaka. Parłem więc dalej, wciąż wspinając się po długim zboczu, z wierzchołka którego będę mógł jutro (dziś!) zobaczyć panoramę Elbląga.
Pierwsze, jako-tako nadające się do campowania miejsce powitałem z ulgą i bez marudzenia sprawnie się rozbiłem. Do snu kołysał mnie szum wiatru a prószący śnieg stopniowo pokrywał wszystko wokół, w tym moje obozowisko, białym całunem. Kiedy zasypiałem po 2-ej w nocy, w głowie kołatała mi się myśl, że muszę wstać wcześnie, przed 5-tą rano, żeby wystartować jeszcze przed świtem i jak najwięcej zobaczyć! Nawet głośne trzaski w zaroślach wokół, sygnalizujące obecność zwierząt, nie były w stanie zmącić mojego snu.


Kiedy nad ranem wystawiłem głowę ze śpiwora, wiedziałem, że jest późno i potężnie zaspałem, bowiem wokół już była jasność dnia. Przespałem wszystkie alarmy a zegarek zakomunikował, że już dochodzi 10-ta, więc wszystkie moja zaplanowane trasy wzięły automatycznie w łeb. Wściekły pokląłem trochę i po kilku długich chwilach, jak już ciśnienie zeszło, na szybkości spakowawszy się, przystąpiłem do opracowania trasy alternatywnej. Zimny start i ruszyłem w dół wzgórza, z drugiej jego strony, niejako wracając do opuszczonego niedawno miasta. Nowy plan zakładał przegrupowanie na stacji PKN, cokolwiek by to nie znaczyło. A chodziło o to, że zapomniałem fajek, natomiast duża kawa i hot-dog wybitnie poprawiły mi morale. Wcinając łapczywie junk-fooda, sprawdzałem na mapie (mapy.cz => polecam - działa też off-line i pokazuje szlaki turystyczne) co uda się uratować z misternego planu. Uwagę moją zwróciły pozostałości wsi Zawiszyn, zatracone centralnie w gąszczu kniei pośrodku niczego i nawet pasowało to do nowej trasy, więc bez zbędnego ociągania się, chwacko ruszyłem na spotkanie przygody.

Jak to w życiu bywa, jak coś zaczyna się walić, to już jedzie po całości. Nie dość, że późno wstałem, pokonywanie trasy szło dużo wolniej przez błoto i jary, to jeszcze w środku przedzierania się przez krzaczory trafiłem na lokalną imprezę wreck-race. Odgłosy piłowania silników na wysokich obrotach słyszałem już z daleka, ale nie miałem jak tego ominąć. Jako, że i tak byłem mocno w plecy z czasem i trasą, postanowiłem przestać się przejmować, rozsiąść się wygodnie i popatrzeć trochę. W końcu nie widzę takiego wariactwa na co dzień. Grunt to przekuć porażkę w sukces, jak to mówią. Oraz nic nie dzieje się bez przyczyny, jak mówią inni. Tak więc wyluzowany, cieszyłem się niespodziewanym show, nie martwiąc się za bardzo o resztkę dnia, jaka mi została. Więcej o wreck-race poczytasz tutaj: https://www.dobryszlak.pl/post/wreck-race
Nasyciwszy się wyścigami wraków, poczłapałem ciężko w swoją stronę, zostawiając odgłosy torturowanych silników coraz dalej za sobą, zanurzając się w ciszę przede mną i w gęstniejący mrok.


Leszy od rana patrzył chyba w inna stronę a płanetnicy opierdalali się na akord, bo niebo cały dzień zasnute było ciężkimi chmurami, a deszcz ze śniegiem skutecznie kruszyły moje morale. Tak było od rana i tak miało pozostać. Z głową pełną pretensji do samego siebie, z nogami uwalonymi błotem po kolana i dość konkretnie całościowo przewilgotniały, znalazłem obiecujące miejsce na drugi camp: śliczny zagajnik modrzewiowy na skraju polany. Wbiłem się w gęstwinę, aby osłonić się od wszechobecnego wiatru, z ulgą rozbiłem obóz i wreszcie rozpaliłem ognisko.
Ogień to ciepło, strawa, ochrona i pokrzepienie ducha. To pra-bóg, pierwszy czynnik w historii człowieka kształtujący duszę, jednoczący, chroniący i karmiący. W outdoorze od ognia zaczynamy dzień i na ogniu kończymy. Wyciągamy do niego dłonie, karmimy jego ciepłem stopy a oczy znajdują ukojenie w derwiszowskim tańcu płomieni. Więcej o ogniu przeczytasz na naszym blogu LifeTripowym, gdzie również się produkuję. https://www.lifetrip.pl/single-post/ogień-dlaczego-nas-fascynuje

Odtajałem przy wieczornym ognisku, pojadłem i w miarę ukontentowany zawinąłem się w kokon śpiwora, oddając 120kg mojego jestestwa na pastwę delikatnego, cudownie kojącego bujania. Zasypiałem, rozpamiętując wciąż mokry, błotnisty, śnieżny dzień walki z kilometrami, drogą i własnymi słabościami; dzień pełen pomyłek i błędów strategicznych, bez nagrody, bez uroku, bez dotyku magii outdooru.

"Wszystko się dzieje po coś" powtarzałem sobie uparcie, mając nadzieję, że niedziela wszystko mi wynagrodzi. "Outdoor jest jak lodzik - nieważne jaki jest, ważne że jest" ukułem ostatnimi spazmami świadomości hasło dnia i wdzięcznie odpłynąłem w objęcia Morfeusza. Niedziela wstała krzykliwa krakaniem kruków, czarodziejska skrzeniem się szronu w zimnym słońcu poranka, obiecująca dużo. Smakowałem powoli zaparzone zioła, sycąc nozdrza aromatem mięty, drażniąc gardło goryczką wrotyczu, parząc usta naparem i napełniając umysł gotowością działania. Cichy trzask gałęzi po prawej zwrócił moją uwagę. Odwracając głowę znad parującego kubka spojrzałem wprost w głębokie, brązowe oczy sarny, która nieopatrznie wyszła prosto na moje obozowisko. Zmitygowała się po sekundzie i wdzięcznymi susami, kręcąc lustrem, skryła się w zagajniku, ja natomiast pozostałem tylko z uśmiechem na ustach. Wszystko trwało moment, nawet ręka nie drgnęła w kierunku aparatu. Powróciłem do kontemplowania widowiskowego wschodu słońca, ciesząc się bieżącą chwilą. Uczę się jak najczęściej być "tu i teraz". To niełatwe, ale popłaca w długim rozrachunku.

Temperatura spadła odczuwalnie w porównaniu z dniem wczorajszym, zadamawiając się na minus kilku stopniach. Dziarsko ruszyłem przez zamarznięte dziś błota, kląc tylko od czasu do czasu na nierównościach, co by z wprawy nie wyjść ;). Nie tylko pogoda się zmieniła. Również otoczenie, od kiedy zanurzyłem się w stary las, było bardziej przyjazne, atrakcyjniejsze. Powalone drzewa, ogromne wąwozy, bez kompleksów konkurujące z tymi warmijskimi, dywan liści szurający pod stopami swoją kołysankę, były ogromną nagrodą za wczorajsze udręki. Praktycznie nie wypuszczałem aparatu z ręki, co rusz kadry same pchały się w oczy. Przemieszczałem się z dala od dróg i szlaków, czasem idąc przez krzaki, a czasem korzystając z dzikich dróżek. Liczne ślady, głównie racic, upewniały mnie o mnogości zwierzyny w tym rejonie. Był to zresztą jedyny zwarty kompleks leśny w promieniu dziesiątek kilometrów, więc stanowił doskonałe schronienie.

Od samego początku dnia w myślach towarzyszyło mi porównanie grudnia do śmierci. Jako ostatni miesiąc w roku, grudzień kojarzył się zawsze z podsumowaniem, przemijaniem, ostatecznością. A tak na marginesie, w sumie dlaczego właściwie kończymy rok w grudniu, a nowy zaczynamy w styczniu? Jaki w tym sens, jaka logika? Przecież nowe życie budzi się dopiero na wiosnę w marcu, kwietniu. Czy to nie wtedy powinniśmy zmieniać kalendarz? Jest to jedna z tych kalek myślowych, na stałe wdrukowanych w nasze głowy, nad którymi nikt prawie się nie zastanawia!

Kobierzec liści pod moim stopami, powalone drzewa we wdzięcznych pozach, przyprószone kołderkami śniegu żywo-zielone świerki i wszechobecny zapach moczarów, gruntowały moje rozważania o przemijaniu, a kruki nad moją głową zdawałoby się zacieśniały swoje okręgi i krakały tym donośniej, im bardziej się do nich zbliżałem. Już za chwil kilka miałem zajrzeć śmierci w puste oczodoły i zmierzyć się z konceptem koła życia....

Babrzysko zatopione malowniczo w objęciach lokalnego strumienia wyglądałoby wręcz sielsko, gdyby nie kruczyska uparcie krzyczące nad moją głową, jakbym im coś zabrał. Właśnie zobaczyłem, o co miały do mnie pretensje. Mały jelonek, a raczej to z niego zostało, to właśnie była uczta kruków, w której im przeszkodziłem. Podszedłem trochę bliżej i emocje skoczyły. Pierwszy raz natknąłem się na takie znalezisko. Bliższe oględziny doprowadziły mnie do konkluzji, że jelonek padł ofiarą wilków. Był dość dokładnie objedzony ze wszystkiego, co wartościowe, a żebra były wyłamane i rozchylone szeroko. Oczy to już pewnie kruki wydziobały, puste oczodoły spoglądały w dół strumienia z niemym wyrzutem, a rozdwojone końcówki poroża jasno definiowały go jako szpicera koronnego, czyli obdarzonego genetycznie osobnika.


Podumałem trochę na fortuną natury. Z technicznego punku widzenia, zanotowałem też, że truchło zanieczyściło wodę w dół strumienia. Czyli raczej nie nadawała się do pozyskania i uzdatniania. Po skończeniu dokumentacji zdjęciowej, pozostało mi dosłownie kilka kilometrów do celu wyprawy, czyli opuszczonej wsi Zawiszyn.

Z każdym krokiem okolica coraz bardziej mnie zaskakiwała trójwymiarowością, drzewami pomnikowymi i posępną dzikością. Pozostałości ogrodzeń dawnych obejść dziwnie kontrastowały z panującą niepodzielnie wokół naturą. Wprawne oko odróżniało też zdziczałe jabłonie na tle lasu, a z czasem pierwsze reszki podmurówek i zmurszałe cegły pod nogami sygnalizowały dobitnie, że jestem na terenie dawnego siedliska ludzkiego. Miejsce to wyludniono jeszcze w latach 50-tych XX wieku (utworzono tu poligon wojskowy), przyroda więc miała dużo czasu i prawie całkowicie zatarła ślady rąk ludzkich, coś tam jeszcze jednak udało mi się w kadrze wyłuskać. Dużo czasu zeszło mi na eksploracji wymarłej wsi, nastrój tego miejsca był niezwykły, jak we wszystkich opuszczonych miejscach, gdzie kiedyś tętniło życie. Przyroda wokół piękna, ale chyba nie chciałbym tu campować. Coś nieuchwytnego wisiało w powietrzu, coś niepokojącego i przygnębiającego. Podobne uczucie miałem podczas zwiedzania wysiedlonych wsi w Bieszczadach w październiku tego roku. Takie miejsca mają często swoją specyficzną atmosferę i można sobie z tego kpić, albo nie, ale kto odwiedzał tego rodzaju przybytki i próbował w ich okolicy noclegować, wie co mam na myśli.


Ostatni papieros po odpoczynku, zarzucam plecak na garb (już leciutki, jako że wody tylko trochę i prowiantu zero) i kieruję się w stronę drogi głównej, a potem prosto na dworzec i desant na bazę. Przede mną 3 kilometry i 3h do zmroku. Na mapie wygląda to na spacerek, ale drogę przegrodziły mi znowu przepastne wąwozy a podszyte błotem, gliniaste drogi nie ułatwiły zadania.

Wtedy też, właśnie tuż po opuszczeniu złowieszczych okolic wyludnionej wsi, po raz drugi tego dnia spojrzałem w puste oczodoły śmierci. Widok świeżego truchła drugiego, tym razem dorosłego jelenia, dokładnie objedzonego, ukoronowanego pięknym porożem był smutny, tak samo jak smutny jest widok powalonego, potężnego drzewa. Oba przypadki dają początek nowemu życiu i wpisują się w reguły gry natury. Drugi jeleń miał podobne obrażenia co pierwszy, czyli też padł ofiarą wilków. Był bardzo świeży. Sfora dopadła w miejscu noclegowania. Okolica spryskana była krwią. Nie miałem więcej narzędzi, żeby ocenić wiek znaleziska i czas zgonu, ale inna myśl w tamtej chwili zaprzątała moją głowę. Od kiedy pętam się po lesie, a robię to w ciągu ostatnich 3 lat dosyć intensywnie, nigdy nie spotkałem ofiar wilków, a teraz dwa jelenie od razu tego samego dnia... znaczy tych wilków jest tu NAPRAWDĘ dużo. Nie to, żebym się jakoś przestraszył. Wiem, że wilki unikają człowieka, okoliczności też nie sprzyjają napaściom na ludzi, ale jednak jakaś atawistyczna część mojego umysłu wysłała sygnał ostrzegawczy i poczułem jak kark mi mrowieje, bynajmniej nie od chłodu.

Dwie godziny potem, zmęczony, brudny jak nieboskie stworzenie, ale cały szczęśliwy i spełniony stanąłem na twardym gruncie cywilizacji i skorzystawszy ze wszystkich jego zdobyczy, zarezerwowałem bilet do domu.

Czekając na swój PKS zamknąłem oczy i pozwoliłem obrazom zarejestrowanym przez umysł przemieszczać się powolutku pod powiekami. Było różnorodnie, ciekawie, wymagająco, powiało grozą. Było wspaniale, Bushcraft w najlepszej odsłonie. Podziękowałem Leszemu za dary i lekcje a sobie obiecałem wrócić tu jak najszybciej. Okolica jest niezwykle atrakcyjna i zdecydowanie warta penetracji, ale chciałbym skorzystać z jej wdzięków nie będąc zmuszony siłą ściągać barchanowych majtek.... wrócę tu na pewno latem, kiedy wystarczy, że odchylę tylko zwiewną koronkę... mniam :P

Comentários